czwartek

Dzień 5

Duszatyn - Prełuki - Komańcza - Tokarnia 778mnpm, 18km, 550m podejść.

Rano jest rosa ale ja mimo spania pod plandeką mam wszystko suche. Czekamy na słońce, trzeba przesuszyć sprzęt biwakowy. Ruszamy dopiero o dziewiątej. W Komańczy jesteśmy przed dwunastą. Justyna i Patryk idą na pocztę wysłać zbędne rzeczy (Patryk odeśle aż 6kg). Ja i Krzysztof szukamy sklepu. Wpadamy i jak wariaci wypijamy trzy litry maślanki, każdy. Oj będzie się potem działo (i tu uwaga - nie można gwałtownie zmieniać przyzwyczajeń kulinarnych bo organizm tego nie wytrzyma i będzie bunt). Na razie jest niemiłosiernie gorąco i parno. Kilometr asfaltówką dobija nas, bo w cieniu ponad 27 stopni a powietrze aż się lepi od wilgoci. Decydujemy się na południową siestę. Rozkładamy się pod drzewem przy schronisku w Komańczy. Suszenie, pranie, kąpiel i wietrzenie. Ruszamy dopiero o siedemnastej a i tak jest gorąco. Początek lasem. Powietrze ani drgnie. Po  godzinie wychodzimy na otwartą przestrzeń, jest trochę wiatru. Na polach gubimy szlak i nawzajem siebie. Dzięki GPS'owi i telefonom znajdujemy i siebie i szlak. Wchodzimy znowu w las. Po 19 zapada ciemność (nie zaskoczyło to nas, mamy tabele wschodów i zachodów słońca - przydatna rzecz szczególnie jesienią). Zapalamy czołówki. Dziwnie się idzie, czasami trudno określić odległość do ziemi. Na łąkach przed Tokarnią robimy przerwę. Wieje silny ciepły wiatr. Widok jest niesamowity. Rozgwieżdżone niebo, czarne masywy gór i oświetlone doliny. Ale powoli na niebie znikają gwiazdy. Idą ciemne chmury. Gdzieś w oddali słychać burzę.
Ruszamy, zatrzymamy się około jedenastej w nocy po drugiej stronie Tokarni na skrzyżowaniu szlaków w nowo postawionej wiacie (wiemy o niej od turystów w schronisku). Stopy mi odpadają (będzie coraz gorzej aż do Krynicy gdzie kupię nowe wkładki do butów). Rozkładamy się. Na kolacje jest pieczona kiełbasa. Ja dzisiaj śpię na stole. Nadal wieje silny wiatr, gwiazd już nie widać. O pierwszej w nocy zaczyna padać. Nowa wiata dziurawa jak sito (gratulacje do budowniczych). Rozpinamy plandekę. Wiatr utrudnia zadanie. Zasypiamy. Za dwie godziny znowu pobudka. Zacinający deszcz zalewa śpiwory i rzeczy. Przestawiamy co się da. Najważniejsze plecaki (są tu wszystkie), buty i oczywiście śpiwory. Znowu zasypiamy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz