czwartek

Wołosate - Ustroń

Witam wszystkich miłośników gór i zapraszam do przeczytania mojej relacji. Spis treści po prawej --->

środa

Nim się zaczęło


Główny Szlak Beskidzki to najdłuższy jednolity polski trakt górski oznaczony kolorem czerwonym. Według różnych źródeł ma 519 – 495,8 km. Zaczyna się w Ustroniu (Beskid Śląski) lub Wołosatym (Bieszczady) i kończy w Wołosatym lub Ustroniu zależnie od upodobania. Ustroń leży na wysokości około 350 mnpm, a Wołosate około 750 mnpm, czyli od Ustronia do Wołosatego wznosimy się licząc sumę wszystkich podejść o 29410 m. Oczywiście z Wołosatego do Ustronia będzie o jakieś 400 m podejść mniej ale za to 400m więcej zejść. Z czasem okazało się, że ostre zejścia są znacznie gorsze od ostrych podejść szczególnie jeżeli idzie się z ciężkim plecakiem. Ja wyruszyłem na tę trasę z Wołosatego z roboczą nazwą „Ku cywilizacji”. Co później raczej zasługiwało ma miano „Ku tłumowi”. Na plecach miałem stary plecak Polsportu z 1980r z zewnętrznym aluminiowym stelażem bez pasa biodrowego (później brzemienne w skutkach). Załadowany ważył 14,5 kg bez jedzenia i picia.  Moje wyposażenie:


  • śpiwór (-7 do +25 st C) plus karimata 3mm,
  • spodnie krótkie 2 pary, długie 1para,
  • T-shirt'y bawełniane 5szt, termoaktywna bielizna i skarpetki 3 pary,
  • bluza polarowa, koszula flanelowa, kamizelka polarowa, kurtka przeciwdeszczowa/wiatrowa, piżama długi rękaw i nogawki (chroni śpiwór przed zabrudzeniem), kapelusz, okulary przeciwsłoneczne,
  • na deszcz: pokrowiec na plecak, stuptuty, peleryna ponczo,
  • buty trekking'owe (wypróbowane, nie nowe), klapki, 
  • przybory toaletowo-kosmetyczne, ręcznik z mikrofibry, apteczka, telefon + ładowarka, linka, klamerki, wodoodporna taśma klejąca (awaryjnie), przybory do szycia i aparat fotograficzny.
  • mapa "Główny Szlak Beskidzki" Agaty Kapłon wyd. Compas - polecam (mimo, że to nowe wydawnictwo ma już drobne odstępstwa od rzeczywistości).

  • Przed wyruszeniem przeczytałem co się dało w Internecie o GSB (stąd tak skomponowana zawartość plecaka). Znalazłem plik dupochrony.xls - ciekawe zestawienie - szacunek dla twórcy. W celu uaktualnienia zajrzałem na strony wszystkich możliwych noclegów zapisując ceny noclegów i aktualizując nr telefonów. I tu muszę z przykrością stwierdzić, że wiele stron schronisk jest nieaktualna do tego stopnia, że mimo końca sezonu mają stare cenniki lub nawet ich brak. Większość noclegów planowałem w schroniskach PTTK dlatego wyrobiłem sobie ponownie legitymację PTTK (daje 20% zniżki za nocleg).

    Towarzystwo znalazłem również w Internecie. Mieliśmy wprawdzie różne podejście do spania ale samotne chodzenie po górach nie jest zalecane, chyba, że w ostateczności.
    Dosyć istotną informacją jest fakt, że mam 47 lat (góry są dla każdego) i zdając sobie sprawę iż upływ czasu gra na moją niekorzyść ułożyłem sobie zestaw ćwiczeń aby wzmocnić kręgosłup i nogi. Powoli zwiększając obciążenie ćwiczyłem tak przez ponad miesiąc. Dzisiaj wiem, że bez tego wyprawa skończyłaby się bardzo szybko. 
    Nie przypuszczałem, że wraz z upływem czasu wyżywienie i picie staną się najbardziej newralgiczną sprawą (pobieżne obliczenia wykazały, że pochłanialiśmy do 5tys. kalorii plus wysoko wartościowe białko) stąd w mojej relacji o jedzeniu często wspominam. Innymi słowy: nie ma dobrego paliwa i wody w chłodnicy, nie ma marszu!

    wtorek

    Dzień 0

    Zanim się zaczęło musiałem przejechać całą Polskę: 992 km czyli w autobusie spędziłem jedyne 20 godzin. Przejazd PKP zajęłoby jeszcze więcej czasu. W Ustrzykach Górnych byłem po 17. Coś zjadłem i pognałem do Wołosatego. Sześciokilometrowy marsz wydał mi się przyjemnością. W Hotelu pod Tarnicą znalazłem moich towarzyszy wyprawy: Justyna, Krzysztof, Patryk. Spotykamy się po raz pierwszy. Znamy się tylko z Internetu. Tak ma marginesie nazwa hotel to znaczna przesada choć cena 35 zł za nocleg dzielnie broni tego miana. My jednak lubimy świeże powietrze, więc Justyna i Patryk śpią pod namiotem, Krzysztof na hamaku a ja na dwóch złączonych ławkach pod wiatą. Taka radość kosztuje po 15 zł od osoby. Ja mimo usilnych prób nie miałem komu zapłacić.


    poniedziałek

    Dzień 1

    Wołosate - Halicz- Szeroki Wierch - Ustrzyki Górne, 22,4km, 730m podejść.

    Budzi nas świt. Mycie, jedzenie, pakowanie, zdjęcia i o 8:00 stajemy przy budce Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Jesteśmy zaszczyceni mogąc zapłacić 6,80 od osoby za dzień za wejście na teren parku. Ciekawe co zrobi 4 osobowa rodzina jak by chciała tak przez parę dni wchodzić na teren parku i jak to się ma do masowej turystyki? Wpisujemy się jeszcze do księgi pamiątkowej. Jest tam imponujący wpis przejścia GSB w 15 dni z wypisanymi etapami. Pan w budce prosi o przysłanie kartki jak dojdziemy do Ustronia (kartkę wysłałem). Idziemy. Początek trasy to kamienista z resztkami asfaltu trasa. Z czasem asfalt zastępuje glina. Tu od razu rozchodzimy się. Każdy idzie w innym tempie. Tak będzie już zawsze. Czasami pojedynczo, czasami parami rzadko wszyscy razem. Będziemy na siebie czekali w określonych punktach. Tak jest najlepiej: własny rytm najmniej męczy. Pierwsze widoki na podejściu na Halicz. 

    Jest piękna pogoda i będziemy rozkoszować się panoramami przez 10km. Na siodle na skrzyżowaniu szlaków pod Tarnicą dzikie tłumy. Szybko wchodzimy na Tarniczkę 1273m żeby w spokoju zjeść coś nie coś. Jeszcze trochę połonin i zchodzimy lasem. W Ustrzykach Górnych jesteśmy po 16. Nie możemy zdecydować się co zjeść. Co chwilę wpadamy do sklepu i coś dokupujemy. Dzisiaj będziemy spali osobno. Moi towarzysze na polu namiotowym, ja w schronisku Kremenaros (27zł/os -20%). Schronisko jest zaniedbane. W pokoju mam dwójkę sympatycznych ludzi.





    niedziela

    Dzień 2

    Ustrzyki Górne - Połonina Caryńska - Połonina Wetlińska - Smerek/Kalnica, 23,5km, 1250m podejść.

    Budzi mnie wschód słońca przed szóstą. Na szlaku umówiliśmy się o 7:00 ale ja przed budką z opłatami jestem dziesięć minut przed czasem. Na razie nie ma komu płacić. Nie czekam, idę. Na pierwszej polanie przystaję, dzwonię. Mają problem z opuszczeniem pola namiotowego. Jest zimno więc idę dalej sam. Mają zadzwonić jak wyjdą. Około 3km to ostre podejście, na szczęście w lesie. Potem łagodniej i roztaczają się piękne widoki. Najwyższy szczyt 1297m. Doganiam tam parę dreptaczy i robimy sobie nawzajem zdjęcia. Nie mogę się dodzwonić. Po paru próbach postanawiam iść dalej. Poczekam na przełęczy w Brzegach Górnych. Ostre zejście. Brzegi Górne to parking, budka z opłatami i obok mała biała przyczepa z super cenami (najwyższe jakie znajdziecie na szlaku). Sklepik to przerost nazwy nad zawartością. Niestety nie ma tutaj zasięgu i nie ma jak się skontaktować. Piszę sms'a, że będę czekał w Chatce Puchatka. Nim pan w budce zdążył coś powiedzieć poprosiłem o pieczątkę a, że widział jak schodzę bez protestu przepuścił mnie na Połoninę Wetlińską. Znowu ostre podejście, tym razem słonko praży. Dogania i przegania mnie młoda para z dziećmi. Jedno w nosidełku a drugie drepcze samo. Wytężam siły, nie mogę ich stracić z oczu. Są jak lina holująca. Dochodzę do schroniska ledwo żywy. Chatka Puchatka to najmniejsze ze schronisk na trasie z najdroższym piwem (10 zł) i najgorszą toaletą.
    Biorę wrzątek i organizuję sobie drugie śniadanie. Potem układam się na ławce osłoniętej od wiatru i drzemię ponad godzinę. Moi kompani przychodzą prawie dwie godziny po moim przybyciu. Suszą mokry sprzęt biwakowy i razem jemy obiad. Ja mam puszkę ze szprotkami, wczorajszą bułkę i dwa gorące kubki z żurkiem. Pada pytanie: gdzie śpimy? Ja - Jak odbijemy kilometr od szlaku w Smereku do Kalnicy jest Schronisko Młodzieżowe. Dzwonię, pani obiecuje poczekać na nas do 19. Nie ma czasu, ruszamy, jest jeszcze 13,5km i dawno minęła trzecia. Ja odpocząłem ale oni są zmęczeni. Rozdzielamy się. Idę jak najszybciej. Do schroniska docieram ponad 10 min po czasie. Kobieta jeszcze jest. Pan sam? - pyta. Nie, reszta przyjdzie za godzinę - uspokaja się. Jest bardzo miła. Schronisko jest całkowicie puste, czekała tylko na nas. Instruuje mnie jak z ciepłą wodą i co gdzie jest, płacę za wszystkich. Spieszy się do domu. Dzwonię do moich, zbieram zamówienia i idę na zakupy. Sklep jest za płotem. Przychodzą ponad godzinę później na czołówkach. Wszyscy są zmęczeni. Dzisiaj luksus - każdy śpi we własnym pokoju.






    sobota

    Dzień 3

    Smerek - Fereczata 1102mnpm - Jasło 1153mnpm - Cisna, 18,2km, 719m podejść.



    Rano lecimy do sklepu, bo mamy kuchnię i trzeba to wykorzystać. Jajecznica na kiełbasie i cebuli. Już nigdy nie zdarzy się taka wyżerka. Zadowoleni ruszamy o dziewiątej. Szlak wiedzie przeważnie w lesie. Cichym lesie. Tu nie śpiewają ptaki. Monokulturowa obsada młodą buczyną nie daje możliwości założenia gniazd. Ptaki usłyszymy dopiero w Beskidzie Niskim.
    Coraz bardziej daje mi się we znaki brak pasa biodrowego. Cały ciężar spoczywa na barkach. Aby zniwelować ból używam maści. Ale jest to rozwiązanie na krótką metę. Muszę coś wymyślić.
    W Cisnej jesteśmy około 17. Przed Siekierezadą "folklor" w całej krasie. Jemy w knajpie obok. Co kto lubi i piwo (chmiel działa zbawiennie na zmęczenie a do tego taki kufel dobrze uzupełnia stracone płyny). Jeszcze małe podejście i jesteśmy w schronisku Pod Honem. Właściciele to bardzo mili ludzie. We wszystkich schroniskach obowiązuje zasada, że spanie na podłodze tylko wtedy, gdy nie ma miejsc w łóżkach. Tu ta zasada nie obowiązuje. Jest całe poddasze do takiego spania. Śpimy więc na deskach ale płacimy tylko 10zł.




    piątek

    Dzień 4

    Cisna - Wołosań 1071mnpm - Chryszczata 997mnpm - Duszatyn, 23km, 650m podejść.


    Wstajemy o 5:30. Śniadanie na dworze w blasku wschodzącego słońca. O tej porze kuchnia jest zamknięta, więc wrzątek musimy wyprodukować sobie sami. Wyruszamy przed siódmą. Szlak wiedzie cały czas w lesie a i tak jest gorąco. Po paru godzinach dochodzimy do Jeziorek Duszatyńskich. Nie mamy już nic do picia.  Po drodze mijaliśmy wyschnięte koryta strumieni i potoków (w tym rejonie nie padało od 22 dni). Tu nabieramy wody z dopływających strumieni i robimy godzinną przerwę. Wyciągamy karimaty, zdejmujemy buty. Tu zostaje ukute powiedzenie "skarpety niemiłosiernie biją po receptorach".  Ruszamy dalej. Śpimy na "polu namiotowym" w Duszatynie. Jest łąka, potok, wiata i studnia 100m dalej we wsi (dwie puste chaty z zamkniętymi okiennicami). Nie ma sklepu. We wiacie nie da się spać: ławki są za wąskie a stół nie przetrzyma mojego nocnego wiercenia. Krzysztof pożycza mi plandekę 3x3m, Justyna kijki trekkingowe i mam zabezpieczenie przed opadami (zdjęcie poniżej). Rozpalamy ognisko, gotujemy wodę (niezastąpione jest urządzenie Krzyśka, nazwiemy je buzerem (Kelly Kettle) - zdjęcie).








    czwartek

    Dzień 5

    Duszatyn - Prełuki - Komańcza - Tokarnia 778mnpm, 18km, 550m podejść.

    Rano jest rosa ale ja mimo spania pod plandeką mam wszystko suche. Czekamy na słońce, trzeba przesuszyć sprzęt biwakowy. Ruszamy dopiero o dziewiątej. W Komańczy jesteśmy przed dwunastą. Justyna i Patryk idą na pocztę wysłać zbędne rzeczy (Patryk odeśle aż 6kg). Ja i Krzysztof szukamy sklepu. Wpadamy i jak wariaci wypijamy trzy litry maślanki, każdy. Oj będzie się potem działo (i tu uwaga - nie można gwałtownie zmieniać przyzwyczajeń kulinarnych bo organizm tego nie wytrzyma i będzie bunt). Na razie jest niemiłosiernie gorąco i parno. Kilometr asfaltówką dobija nas, bo w cieniu ponad 27 stopni a powietrze aż się lepi od wilgoci. Decydujemy się na południową siestę. Rozkładamy się pod drzewem przy schronisku w Komańczy. Suszenie, pranie, kąpiel i wietrzenie. Ruszamy dopiero o siedemnastej a i tak jest gorąco. Początek lasem. Powietrze ani drgnie. Po  godzinie wychodzimy na otwartą przestrzeń, jest trochę wiatru. Na polach gubimy szlak i nawzajem siebie. Dzięki GPS'owi i telefonom znajdujemy i siebie i szlak. Wchodzimy znowu w las. Po 19 zapada ciemność (nie zaskoczyło to nas, mamy tabele wschodów i zachodów słońca - przydatna rzecz szczególnie jesienią). Zapalamy czołówki. Dziwnie się idzie, czasami trudno określić odległość do ziemi. Na łąkach przed Tokarnią robimy przerwę. Wieje silny ciepły wiatr. Widok jest niesamowity. Rozgwieżdżone niebo, czarne masywy gór i oświetlone doliny. Ale powoli na niebie znikają gwiazdy. Idą ciemne chmury. Gdzieś w oddali słychać burzę.
    Ruszamy, zatrzymamy się około jedenastej w nocy po drugiej stronie Tokarni na skrzyżowaniu szlaków w nowo postawionej wiacie (wiemy o niej od turystów w schronisku). Stopy mi odpadają (będzie coraz gorzej aż do Krynicy gdzie kupię nowe wkładki do butów). Rozkładamy się. Na kolacje jest pieczona kiełbasa. Ja dzisiaj śpię na stole. Nadal wieje silny wiatr, gwiazd już nie widać. O pierwszej w nocy zaczyna padać. Nowa wiata dziurawa jak sito (gratulacje do budowniczych). Rozpinamy plandekę. Wiatr utrudnia zadanie. Zasypiamy. Za dwie godziny znowu pobudka. Zacinający deszcz zalewa śpiwory i rzeczy. Przestawiamy co się da. Najważniejsze plecaki (są tu wszystkie), buty i oczywiście śpiwory. Znowu zasypiamy.



    środa

    Dzień 6

    Tokarnia - Puławy Górne i Dolne - Wisłoczek, 21,5km, 100m podejść, 600m zejść.

    Przestaje padać późnym rankiem. Nikt nie rusza się do jedenastej. Chmury podnoszą się. Rozpalamy buzera (jego zdjęcie jest w dniu 4, rewelacyjne urządzenie) i maszynkę. Wypijamy większość wody: herbaty, gorące kubki i jemy co jeszcze mamy. Ruszamy dopiero o 12:30. Jest mokro. Ja cały czas kombinuję jak rozwiązać brak pasa biodrowego. Pomaga mi w tym Patryk. Pasem biodrowym będzie parciany pasek o płynnej regulacji i dwa karabińczyki wpięte w pasek na biodrach. Szelki plecaka mają dodatkowe małe stalowe uszka u dołu, które można wpiąć w karabińczyki. Samodzielne wpinanie w pozycji stojącej opanuję dopiero w 15 dniu wędrówki. Wcześniej muszę usiąść lub poprosić towarzyszy wyprawy o pomoc.
    W Puławach Górnych zaczyna się asfalt i upał, i będzie tak do końca dzisiejszej wędrówki. Mamy dosyć zostajemy w SKPB Wisłoczek. Nikogo nie ma ale baza jest rewelacyjna. Wspaniała wiata z paleniskiem po środku, studnia i mała chatka do spania. Pod prysznic można iść pod wodospad - super kąpiel. Wszystko fajnie mamy wodę ale z jedzeniem krucho. Są tylko resztki zakupione w Komańczy. Ratują chińskie zupki - mało. Dzisiaj nie pada, będzie sucho. Wieczorem i przez całą noc ciemność będzie rozbrzmiewała pohukiwaniem sów.







    wtorek

    Dzień 7

    Wisłoczek - Rymanów Zdrój - Iwonicz Zdrój - Lubatowa - Cergowa 716mnpm - Zawardka Rymanowska, 25km, 850m podejść.


    Na śniadanie herbata, ostatnia puszka rybna i po jednej kromce chleba. Wyruszamy o ósmej. Głód gna nas błotnistym, zarośniętym i oczywiście czerwonym szlakiem do Rymanowa Zdrój. Aby coś zjeść musimy zejść ze szlaku. Idziemy parkiem uzdrowiskowym - ładny. Nurtuje nas jedno pytanie: Gdzie jest sklep? W końcu jest. Kupujemy, jemy. Spędzimy na tej miłej przyjemności godzinę. Zadowoleni wracamy na szlak i idziemy do Iwonicza Zdrój. Po drodze spotykamy tylko jedną osobę. Szlak nadal jest mokry, błotnisty. Wchodzimy do Iwonicza. Jest ledwo południe. Iwonicz jest ładnym zadbanym miastem. Nieważne, że siedem kilometrów (około dwie godziny) wcześniej jedliśmy ale my z Krzysztofem idziemy na obiad. Justyna i Patryk idą dalej. Spotkamy się w Lubatowie. W knajpie szaleństwo bo zamawiamy: polędwiczki w sosie borowikowym, pieczone ziemniaki, zestaw surówek i Leżajsk (dla nie wtajemniczonych to piwo ;-)). Objedzeni i zadowoleni ruszamy dalej. W Lubatowej uzupełniamy zapasy i ruszamy wszyscy na podbój Cergowej. Podejście jest koszmarne. Miejscami nachylenie stoku jest takie, że można podpierać się rękami. Zbiera się na deszcz. Jest już siedemnasta a do najbliższego dobrego schronienia 12km - za daleko! Za 4km jest Nowa Wieś ale wiemy, że tam nie znajdziemy spania. Szybkie konsultacje przez telefon, 55min od nas w Zawardce Rymanowskiej jest chata studencka. Trzeba iść żółtym szlakiem na południe. Znacznie oddalamy się od czerwonego. W końcu jest. Pytamy gospodarzy, kto ma klucz. Jest klucz, jest schronienie. Chata jest stara, klimatyczna, studnia z żurawiem obok. 
    Krzysztof idzie po 15 jajek a ja po 5 litrów mleka z wieczornego udoju. Krzysztof ma kłopot z zakupem jaj. Chłop chce sprzedać od razu 30. Negocjacje i mamy 15. Dzisiaj najemy się do syta. Po kolacji stwierdzamy, że może by jeszcze jajka na śniadanie. Krzysztof idzie ponownie. Niestety jaj już nie ma. Ciekawe to i dziwne. Padło stwierdzenie: i kto, tu zrozumie chłopa!?
    W chacie jest kuchnia węglowa. Gotujemy w największym garze tyle wody aby każdy mógł się porządnie wyszorować i przeprać zaległości. Kuchnię zamieniamy w suszarnię. Chata wielka, każdy śpi gdzie chce.
    Przeszliśmy dzisiaj 25km czerwonego szlaku a GPS pokazuje ponad 30km. Zawsze robimy trochę więcej kilometrów niż ma szlak. A to odbijamy do sklepu, a to szukamy spania lub błądzimy szukając znaków (problem przede wszystkim w Beskidzie Niskim). 








    poniedziałek

    Dzień 8

    Zawardka Rymanowska - Pustelnia św. Jana z Dukli - Chyrowa - Łysa Góra 641mnpm - Kąty, 25km, 900m podejść.

    Rano rozczarowanie, niestety nasze pranie nie wyschło w całości. Chyba za dużo mokrego powiesiliśmy w zbyt małym pomieszczeniu. Reszta już standartowo: śniadanie, pakowanie, porządki i ... w drogę. Ruszamy o dziewiątej. Wracamy na szlak. Docieramy do Pustelni św. Jana z Dukli. Wita nas nieśmiałym deszczem, który rozkręci się później i tak będzie aż do wieczora z małymi przerwami. Zakładamy osłony przeciwdeszczowe i idziemy dalej. W połowie drogi zatrzymujemy się w prywatnym schronisku w Chyrowej. Nikogo nie ma. W końcu udaje się nam znaleźć gospodarza. Chcielibyśmy coś zjeść. Jeżeli pierogi, to są od razu, na resztę trzeba paczekać. Decydujemy się na pierogi ruskie z kapustą i mięsem oraz do tego piwo. Pierogi dostajemy w misach, więcej niż zamawialiśmy - zjecie ile będziecie chcieli - mówi gospodarz. Przynosi nam także dzban goręcej herbaty z cytryną i cukrem - to w ramach pierogów (dobrze, że są jeszcze tacy ludzie, może ten świat nie zginie). Rozmawiamy. Widać, że zna i kocha góry. Właściwy człowiek, we właściwym miejscu.
    Leje. Czekamy do trzeciej: jak przestanie, idziemy, jak nie, zostajemy. Patryk już z nami dalej nie pójdzie. Zostaje, czeka na autobus, musi wracać do domu. O trzeciej deszcz słabnie. Ruszamy. Droga błotnista i mam mokre buty.  Opady odpuszczają dopiero na zejściu do miejscowości Kąty. Tam szukam noclegu pod dachem a Justyna i Krzysztof pola namiotowego - niestety nic nie znajdą. Dzwonią - masz nocleg? Mam. To załatw i dla nas. Negocjuję cenę w pokoju nad sklepem. Śpimy bez pościeli za 20zł. Łazienka jest w pokoju.







    niedziela

    Dzień 9

    Kąty - Kolanin 705mnpm - Śnieżowa 801mnpm - Magura 822mnpm - Bartne, 23km, 1200m podejść.

    Wyruszamy o dziewiątej. Chmury zróżnicowane. Pogoda się poprawia. Jeszcze dwa razy lunie i do końca dnia będzie słonecznie. Na szczytach wiatr i chłodno. Na Kolanin jest bardzo ostre podejście i po jego przejściu robimy postój na przełęczy pod Ostryszem. Jest tutaj wiata, mała ale mogą w niej po złożeniu stolika spać trzy osoby (szkoda, że takie cudeńka na szlaku spotkamy tylko trzy razy). Szukam potoku. Jest potok, przynoszę wodę. Rozpalamy buzera. Będzie kawa z mlekiem i podwójna chińska zupka. Idziemy dalej. Około 16 jesteśmy na Magurze. Jest tutaj tablica upamiętniająca wędrówkę Jana Pawła II po Beskidach a na niej Jego słowa: "Pilnujcie mi tych szlaków..." - chyba nie do wszystkich dotarło (szczególnie szlaki tych bardziej uczęszczanych odcinków są brudne, że aż przykro). Jest tu także pamiątkowa pieczątka i termometr (wskazuje 11stopni). Schodzimy na dół. Wiatr cichnie, robi się trochę cieplej. Jeszcze błotnista ścieżka po mokradłach i docieramy do bacówki  w Bartnym. Dzisiaj jest piątek i w schronisku spotykamy parę osób. Gospodarz sprawia wrażenie jakby mu na niczym nie zależało. Na kolację kiełbasa pieczona na ognisku i herbata. Zaprosiliśmy na ognisko ludzi z bacówki ale nikt nie przyszedł - ich strata.
    Nie mamy żadnych gazet i buty znowu będą niedosuszone. Od tej pory będę zawsze miał zapas gazet w plecaku - suche buty to podstawa (odparzone stopy bolą!).